Trafiliśmy do 5* hotelu – obejdzie się bez reklamy – w Pwani Mchangani. Piękne miejsce prowadzone przez hinduskich managerów. Jedzenie bardzo smaczne, napoje zimne (co nie zawsze jest na Zanzibarze oczywiste – czasami lodówki nie dają rady), czysta plaża, bardzo ładny i zadbany ogród, piękne baseny. Codziennie podczas kolacji jakieś występy. Miło, bezpiecznie, czysto i trochę nudno. Naszą grupę zebrał nasz przyjaciel Marek, ale pojechaliśmy na te wakacje z jednym z największych polskich touroperatorów – obejdzie się bez reklamy – którego przedstawicielka przestrzegała nas przed rozlicznymi zagrożeniami czającymi się za murami hotelu. Nie będziemy wymieniać listy tych wyimaginowanych niebezpieczeństw, ale zrozumieliśmy jej motywację. Im mniej turystów poza hotelem, tym mniej zagrożeń, a w konsekwencji mniej pracy. Leżenie na plaży, może jakaś wycieczka w dużej grupie – wystarczy. Nasi przyjaciele od początku pobytu uwzięli się na nas i włóczyli wszędzie, gdzie się dało. Efektem tych eskapad było poznanie pary Polaków prowadzących niewielki hotel w odległości 500 metrów od naszego. Postanowiliśmy dać zarobić rodakom i w rezultacie zamówiliśmy u nich nurkowanie, wycieczki, dwie urocze kolacje, jedną z rybą z grilla, drugą z owocami morza. Było przesympatycznie. Po którychś z kolei odwiedzinach, do dziś nie wiem dlaczego, zapytaliśmy, czy ich biznes nie jest przypadkiem na sprzedaż. Okazało się, że z różnych powodów, głównie rodzinnych (dzieci na całym świecie), jak najbardziej tak. Ponieważ byliśmy już zakochani w Zanzibarze na zabój, postanowiliśmy po powrocie do Polski zapytać naszego przyjaciela, dysponującego pewna liczbą kolorowych papierków zwanych pieniędzmi (my niestety mieliśmy tylko papierki od cukierków), co sądzi o takiej inwestycji. To poważny człowiek i myśleliśmy, że powie nam, żebyśmy puknęli się w głowę. Ku naszemu zaskoczeniu odpowiedział: Zanzibar? To wariactwo. Ale właściwie dlaczego nie? I wtedy się zaczęło…